"Mamy nowe przepustki! czyli dreszczowiec z Z Ograniczoną Odpowiedzialnością w tle."

Nasza historia rozpoczyna się rankiem pewnej chłodnej środy z początku października. Jak na październikową środę przystało słońce nie obudziło się na czas. Zjawiliśmy się więc przed szkołą otuleni ciepłymi swetrami. W dłoniach tkwiły parasole. Parę minut po 8 pojawił się nasz autobus. Wszyscy rzucili się do środka aby zająć najlepsze miejsca na całą podróż. Droga była długa ale w miarę znośna, po upływie około 1.5h dotarliśmy do Wrocławia.
Pierwszym oficjalnym punktem naszej wycieczki było zwiedzanie Ostrowa Tumskiego. Nieoficjalnym zaś poszukiwanie najtańszej toalety. Po tym swoistym maratonie - restauracja/bar średnio szybkiej obsługi/toi-toi/szalet miejski z przesympatyczną panią "Babcia Klozetową", udaliśmy się do pierwszej katedry. Jako niekwestionowani znawcy kultury i sztuki od razu zwęszyliśmy najfajniejsze i najdłuższe schody chyba w całym Wrocławiu. Niewiarygodne, jak taki świetny środek lokomocji może być pomijany w folderach wycieczkowych! Niektórzy jednak zachwycali się samą w sobie budową kościoła i kolorowymi witrażami. Po niedługim czasie przenieśliśmy się całą krzyczącą zgrają do kolejnej katedry. Tam jak urzeczeni przystaneliśmy przed szopką bożonarodzeniową. Dawno nie oglądałam tylu gadających, śpiewających i tańczących lalek naraz! Wrażenie niesamowite, aż nie chciało się opuszczać tego miejsca. Tylko strażująca zakonnica niczym Strażnik Teksasu nadawała miejscu groteskowego wyrazu.
Wyczerpani intelektualnie po zwiedzaniu miejsc w których mieści się KULTURA udaliśmy się do ZOO państwa Gucwińskich. Ledwo przekroczyliśmy bramę wejściową, kilka wskazówek i informacji, parasole w dłoniach i już poczuliśmy się jak u siebie w domu. Na pierwszy ogień poszła Żyrafa Zosia, która niestety nie chciała wyjść z pod dachu swojego domku. Powolnym spacerkiem, przemierzając alejki Wrocławskiego ZOO przypominaliśmy sobie kolejnych znajomych. Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się pawiany (w końcu dalecy krewni z mazowsza), Konie nazwane przez niektórych "Pata-tajami" lub "Kuń-Kuniami", (Nie)dźwiedzie i smutnooki lew. Także tygrysy stały się obiektem westchnień co poniektórych. Mimo niezbyt sympatycznej pogody wszyscy bawili się świetnie. Wszyscy oprócz zwierząt. Niektóre wyglądały naprawde smutno. Wrócę tu do lwa, któremu grzywka pod wpływem deszczu ułozyła się troche nieprzyzwoicie. Z całą pewnością większość kobiet wie, co to znaczy mieć źle ułożoną grzywkę, nie dziwota więc, że lew był smutny. Dalszych przejawów smutku i nostalgi nie zauważyłam, no chyba że u Rysia, który wpatrując się w dal zdawał się nie dostrzegać zwiedzających ZOO. Ekipa powoli zbliżała się do wyjścia obrzucając się kasztanami, skacząc po kałużach i rycząc jak zranione nosorożce. Nadszedł czas, aby opuścić ZOO.
Z nowymi przepustkami i wrażeniami z pobytu u rodziny ruszyliśmy na podbój centrum handlowego co Bielany się zowie. Od opiekunów dostaliśmy w promocji na łikend trzy godziny chodzenia za frii. Uradowani tym faktem wkroczyliśmy do sklepu. Nawet starożytni górale nie widzieli takich zwierzęcych instynktów przy przemierzaniu coraz to kolejnych sklepów z ubraniami, butami, sprzętem ertefał i innych. W tej części nie będę się zbytnio rozpisywać, bo nie czuję się kompetentna aby opisywać ogół doznań wszystkich. Wartym wspomnienia jest epizod w McDonaldzie, kiedy to rozwrzeszczana banda nastolatów (czyt. kulturalna młodzież Ceramy) zajęła miejsca przy stolikach. Wśród panów Kasiarzy (tych od kas) przebiegł szmer "tyy... ale wsiury... hihihi". Niesmaczne, nawet jak na jedzenie Mcdonalda. Jednak głód przezwyciężył wszystkie bariery i zostawiliśmy tam trochę ciężkiego pieniądza. Szczególnego znaczenia nabierają słowa piosenki tej restauracji "w makdonald spotkaaaajmy sieee!!!". Czas wracać. Każdy z czasomierzem odliczał ostatnie minuty w najbogatszej dzielnicy Wrocławia. Ostatnim, ale jakże miłym akcentem był napad na stoisko z ołówkami w IKEI. Z tego miejsca pragnę podziękować panu Ochroniarzowi za to, że z zimną krwią stał i patrzał na to wszystko. Niekwestionowanym Ołówkowym Liderem jest nasz kolega Kamil (dalsze dane osobowe do wiadomości redakcji ;) który z wynikiem 59 ołówków pobił wszystkich na głowę i pięty, (ja mogę się pochwalić skromnym wynikiem 12. ołówków;).
Tutaj kończy się nasza wyprawa. Wsiedliśmy do autobusów, przespaliśmy, przegadaliśmy lub przejedliśmy całą trase, aby wysiąść w Krotoszynie i zapragnąć ruszyć w podróż jeszcze raz, choćby do Lutogniewa na odpust. Wszystkim obecnym dziękujemy za to, że byli razem z nami, a nieobecnym możemy jedynie poopowiadać jak to było super kul i wogóle. Niebawem kolejny odcinek serialu z cyklu "dreszczowiec zo.o."
maieca.

This entry was posted on poniedziałek, 16 października 2006. You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0. You can leave a response.