Zainspirował mnie ten koncert. Wbrew powszechnej opini, że delikatnie religijny rock musi być zły i straszny jak marynowane truskawki,
muzykę z ważnym przekazem i to się liczy,
a nie żadne pieprzone szufladkowanie.
Podczas tego koncertu było podobnie. Prawie, bo niektórzy nie są jakoś na tyle emocjonalnie przygotowani,
żeby przeżywać coś bardziej wewnętrznie (i nie chodzi mi tu o rozstroje żołądka)
a nie tak po prostu.
Powierzchownie.
Za to jestem im najbardziej wdzięczna, za to ruszenie moimi myślami, za inspirację i za wspaniałą (o tak, nie bójmy się tego słowa:>) ucztę muzyczno-duchową (tych dwóch tyż.)