Poznań

Poznańska sobota.
Choć ostatnimi czasy Poznańskie weekendy mam co tydzień, lub co dwa, tym razem zdarzyło się wystartować tam bez uczelnianej spinawy. Chociaż jak na sobotę w Poznaniu przystało - uczelnia zaliczona. Rynek w Poznaniu o godzinie 7 rano tętni ciszą, spokojem i niewyspanym kelnerem, który zamiata próg jakiejś restauracji. To także światła Terytorium, które niczym spodek kosmiczny... świecą? Kij z tym. W milionstopniowym mrozie dotarłyśmy na uczelnię, ogrzałyśmy się nieco przy kaloryferze, upolowałyśmy śniadanie i poszłyśmy w stronę Targów Poznańskich.
Po małej godzinie udało nam się dotrzeć do celu naszej wyprawy. Festiwal rękodzieła i przedmiotów artystycznych. A wcześniej spacer przez Browar i wszystkie możliwe i interesujące do obczajenia sklepy :} Ale do rzeczy. Na samym wejściu kolejka jak za PRLu. Bogu dzięki do akredytacji nie było nikogo ;) no to Sylwia z Anią poszły poczekać grzecznie w rządku, a ja poszłam po stosowny papiur. Wkrótce spotkałyśmy się przy bramkach wejściowych... Ludzie, ale to skomplikowane :->
No to tak... coś o samych targach. Stoisk było mnóstwo. Koniec o samych targach.
Strasznie dużo ceramiki. Jedna ładniejsza, druga brzydsza. Kwestia gustu.
Niektóre rzeczy były naprawdę urzekające i urokliwe. Aż trudno uwierzyć, że wszystko wyszło spod ludzkich rąk. Co się gupio dziwię - sama często robię jakieś coś z niczego. Ale jednak tu, w takim "natłoku" wszystkiego dostrzega się, że kosztowało to naprawdę dużo pracy.
Te ptaszki mnie zauroczyły. Proste, zgrabne i takie oczywiste. A jednak miały w sobie coś, co przyciągało wzrok. Pan, który je sprzedawał miał przed sobą cały stół zawalony różnymi gatunkami malutkich i większych braci mniejszych pousadzanych na kawałkach drewna.
Zdziwionych nie będzie. Ostre popołudniowe światło świeciło zza tego chłopca i dość ciekawie manewrowało się wśród rozpychających się łokciami ludzi, ale dałam rade.
Spotykało się i takie potworki. Osobiście nie ujmują mnie one nic a nic, ale skoro twórcy dają satysfakcje - to mają prawo bytu :)
A to mi się podobało. Bardzo przyjemne stoisko.
I te literki mnie poskładały. Akurat jestem na etapie lepienia literek, więc takie inspiracje łykam jak młody pelikan.
kawałek z kawałka skomplikowanej roboty. Haft nie wiem jaki, bo się nie znam, ale wiem, że haft ;)

Domek prawie z piernika.
Obrazy 3D. Jak dla mnie masakra. Pół roku roboty, 2 lata schnięcia materiału i można rzucać o podłogę bo nic się nie stanie.
Liść miłorzębu japońskiego. Spodobała mi się forma, a ten pajac który to wystawiał za szkłem wyleciał na mnie z taaaaaaką papą jakbym miała żarłoczny obiektyw i zjadła mu połowę tych gupich liści. Nie pomogły tłumaczenia, że prasa, że dokumentacja, że kij wie co. Jak ktoś jest tempom szczałom to dzidy z niego nie będzie.
Po tym niemiłym akcencie wkurzyłam się i poszłam, bo chamstwa nie zniese.

Ps. Wyjazd ogólnie udany. Inspiracja połapana. Filc i inne drobiazgi pokupione. Spanie w autobusie powinni wliczyć do dyscyplin olimpijskich.

This entry was posted on poniedziałek, 6 grudnia 2010 and is filed under ,,,,. You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0. You can leave a response.